Przechadzałem się po ogrodzie. Egipskie słońce mocno nagrzało mój czarny grzbiet. Nagle usłyszałem krzyki i lamenty. To już, wiedziałem, czułem, że to się stało. Podbiegłam do wrót pałacu.
Niestety, miałem rację. Ramzes Wielki, przed którego głosem wszyscy drżeli ze strachu przez cały wiek, odszedł do zaświatów... Zrobiło mi się okropnie smutno.
Ramzes nakazywał czcić konie. Jego rydwan ciągnął mój ojciec, a po jego śmierci ja. Był dla nas bardzo łaskawy. Dzięi niemu noszę moje imię- Cheops, jak dawny, bardzo potężny Faraon. XXX
Zarżałem głośno i pogalopowałem do ogrodu.
Dzień potem, obserwowałem, jak słudzy niosą swego władcę do piramidy, zabandażowanego i okrytego złotem. Wnuk Ramzesa, Horus, również przeżywał stratę władcy. Przyszedł do ogrodu i spacerował po nim, szczerze płacząc. Podszedłem do niego powoli a on położył dłoń na mojej szyi. Wiedział co mnie czeka, i ja też powoli zaczynałem to rozumieć. Zgodnie z tradycją, Egipcjanie powinny złożyć mnie w ofierze Anubisowi...
Litościwemu faraonowi jednak zrobiło się mnie żal. Poszedł na koniec ogrodu i chwilę patrzył na bezkresną pustynię. Dogoniłem go, po czym również zacząłem przyglądać się horyzontowi.
Nie wiedziałem o co mu chodzi, aż nagle otworzył furtę.
-Biegnij!-rzekł.
Ruszyłem cwałem przez piach. Przez jakiś czas mijałem jeszcze domy i budowle z kamienia, lecz potem wybiegłem na otwartą pustynię...
Po długim czasie zbroja zaczęła mi okropnie ciążyć. Przystanąłem więc i zacząłem myśleć, co dalej zrobię. Po krótkim czasie doszłem jednak do wniosku, że jestem w beznadziejnej sytuacji. Nie wrócę, tam czeka mnie śmierć. Nie było też sensu biec dalej bo prędzej czy puźniej umrę z głodu lub pragnienia. Siedziałem tak do wieczora. Gdy zaczęło się zciemniać, spoglądałem na majaczące na widnokręgu miasto. Swiatła migały i błyszczały, tęskniłem za ciepłym ogniem... Noz była bardzo zimna,jak zawsze, lecz starałem się o tym nie myśleć. Co ja teraz pocznę?
Gdy zciemmniło się uż całkiem, popatrzyłem po raz ostatni na oświetloną osadę i powoli bobiegłem przed siebie. Nagle dostrzegłem biały, świetlisty punkt. Dobiegłem do niego i zacząłem uważnie oglądać.
Co to może być?-myślałem.
Zauważyłem, że była to świecąca kula, piękna i biała. Pomyślałem, że skoro i tak jestem skazany na śmierć, dotknąłem ją chrapami. Poczułem gwałtowne szarpnięcie a po chwili mocno opadłem na ziemię. Właścicie nie na zemię, tylko do wody! Leżałem na brzegu strumyka, w chłodnym mule. Wstałem i otrzepałem się z mokrego piasku. Nie miałem już na sobie mojej zbroi... Gdzie ona mogła być? Było mi bez niej dużo lżej, lecz chłodno. Oglądając swój nagi grzbiet przypomniałem sobie o tym, co się stało.
Muszę się tu rozejrzeć.-pomyślałem.
Rozglądając się stwierdziłem, że jestem w środku lasu. Nagle dostrzegłem, że siwa klacz przygląda się mi zza drzew.
Demeter? Pasja?